Z wielką satysfakcją zawiadamiamy, że książka naszego kolegi pisarza-dziennikarza, Wiesława Łuki, członka Oddziału Warszawskiego ZLP została „Książką miesiąca”. To bardzo dobra wiadomość! Gratulujemy!
25 grudnia 1976 roku, tuż po pasterce, na zaśnieżonym polu niedaleko Połańca umierają trzy osoby: osiemnastoletnia Krystyna Łukaszek, będąca w piątym miesiącu ciąży, jej mąż, Stanisław Łukaszek i dwunastoletni Mieczysław Kalita, brat Krystyny. Prokuratura przez pewien czas wierzy, że doszło do wypadku drogowego – wracająca z mszy rodzina została potrącona przez autobus w śnieżnej zadymce, a wstrząśnięci mieszkańcy Zrębina zrobią wszystko, żeby wykryć sprawcę. Prawda jest jednak przerażająco inna: Krystyna, Stanisław i Mieczysław zostali zamordowani przez sąsiadów i dalekich krewnych.
Kuzynka wywabia Krystynę z pasterki, przekazując fałszywą informację („Krycha, twój ojciec rozrabia w domu po pijaku, wracajcie szybko do chałupy”). Krystyna, jej mąż i brat nie zostają wpuszczeni do zaparkowanego na rynku autobusu, który ma rozwozić uczestników pasterki do domów. Idą więc pieszo, ale autobus, pełen pijanych mieszkańców wsi, dogania ich na szosie. Pasażerowie patrzą, jak czterech mężczyzn goni Krystynę i zadaje jej ciosy metalowym narzędziem. To samo spotyka Stanisława i Mieczysława. Mordercy przenoszą ciała nieco dalej, najeżdżają je autobusem, żeby upozorować wypadek, Krystynę rozbierają, sugerując gwałt. Następnie prowodyr zbrodni, Lech Wojda (Łuka zmienia jego imię i nazwisko), odbiera od zgromadzonych w autobusie świadków przysięgę milczenia na krew i krucyfiks (świadkowie przekłuwają sobie palce agrafkami i przyciskają je do kartki papieru).
Mieszkańcy Połańca i Zrębina zostają rozwiezieni w miejsca, które zapewnią im alibi – do własnych chałup, do okolicznych kościołów. Miesiącami będą utrzymywać, że nic nie widzieli, nic nie słyszeli, spali, modlili się, śpiewali kolędy, oglądali koncert w telewizji. Na żadnej szosie nie byli, a jeżeli byli, to przypadkiem akurat wiązali sznurowadło i nie zauważyli autobusu, krwi, nie słyszeli krzyku kobiety, a w ogóle to po co w tej sprawie grzebać, ktoś zabił Kalitowe dzieci, wielka szkoda, ale przecież nie wstaną z grobu. Po co ciągać po sądach żywych?
Proces w sprawie tzw. zbrodni połanieckiej trwał prawie rok, poprzedzony długim śledztwem, ekshumacją ofiar i zbieraniem dowodów. Dopiero zastosowana hurtowo i rutynowo praktyka aresztowania świadków i świadkiń za fałszywe zeznania, matactwa oraz zatajanie zbrodni (osiemnaście osób zostało za to skazanych na wyroki więzienia) znakomicie odświeżyło pamięć sąsiadów ofiar. Nic natomiast nie wpłynęło na postawę czterech głównych oskarżonych, którzy na sali sądowej odmówili składania zeznań, na wszystkie pytania odpowiadając krótko: „Nie oświadczam się”. Trzech z nich skazano na karę śmierci, jednego na długoletnie więzienie. W apelacji utrzymano dwa wyroki śmierci, które zostały wykonane w 1982 roku w Krakowie.
Celowo nie piszę, jaki był motyw zbrodni ani kto pierwszy złamał zmowę milczenia (i jakie to miało konsekwencje). Książka Łuki nie jest wprawdzie kryminałem, w którym wyjaśnienie zagadki i wykrycie sprawców stoją w centrum narracji, ale jeżeli ktoś tej sprawy nie zna, pozwolę jego szczęce na spokojne opadnięcie aż do podłogi.
Reportaż Łuki to arcydzieło dziennikarstwa społecznego. Koniec, kropka, nie ma dyskusji. Reporter relacjonuje proces w czasie jego trwania (reportaż z rozprawy pisała m.in. Hanna Krall), ale jego rola nie kończy się na oglądaniu postępowania na sali sądowej. Łuka przede wszystkim spotyka się z ludźmi. Jedzie do Zrębina, puka do drzwi. Rozmawia z rodzinami zamordowanych, z żonami oskarżonych, z księdzem, sąsiadami, miejscowym aktywistą, leśniczym, ze świadkami wydarzeń z 25 grudnia (o ile akurat nie siedzą w areszcie za utrudnianie śledztwa – ale jeżeli siedzą, to Łuka i tam wcześniej czy później dojdzie). I tu następuje sprzężenie zwrotne, które „robi” tę książkę.
Łuka zdecydowanie nie jest muchą na ścianie. Jest panem dziennikarzem z Warszawy czy innego wielkiego miasta, którego warto mieć po swojej stronie, nawet jeżeli samemu się nie wie, która to aktualnie strona – dalekiej sprawiedliwości czy lokalnej solidarności. Łuka nie pokazuje w reportażu siebie, rzadko słyszymy jego głos, pytania padają poza kadrem. Ale widać, jak bardzo bohaterowie i bohaterki starają się zrobić na nim wrażenie, przekonać do swoich racji. I wtedy dzieje się coś, co możemy zaobserwować w filmach dokumentalnych Wernera Herzoga, w niewygodnie przeciągniętych kadrach i ciszy, trwającej zawsze o parę sekund za długo. Im bardziej osoby rozmawiające z Łuką grają, tym bardziej gdzieś pomiędzy szwami wymyka się z nich prawda, której tak się boją. Powstaje z tego przerażająca opowieść o życiu wiejskiej wspólnoty, w której antagonizmy sięgają czasów wojny albo jeszcze wcześniejszych, przesiąkniętej przemocą, alkoholem, biedą, dziwacznym pojmowaniem religii, ale przede wszystkim bezrefleksyjnym podporządkowaniem się silniejszemu i bardziej w oczach ludzi ustawionemu. Warto też zwrócić uwagę na rejestr językowy, mieszaninę gwary, wulgaryzmów, zdań jak z Dziennika Telewizyjnego i Biblii, strzelistych lamentów oraz jadowitych pogróżek.
Polecam stanowczo, czytałam „Nie oświadczam się” drugi raz i z pewnością nie ostatni, bo jest w książce Łuki materiał na pół życia refleksji moralno-literacko-antropologicznych. W tej chwili dostępne jest trzecie wydanie, jeżeli go sobie nie kupicie i będziecie potem płakać, patrząc na paskarskie ceny egzemplarzy na serwisach aukcyjnych, nie mówcie, że to moja wina.