2016-05-02

Waclaw_Sadkowski          Przemytnik ideologiczny  

 PS do wywiadu z W. Sadkowskim.

Mój Rozmówca poruszył wątek swojej współpracy z tajnymi służbami PR L (patrz niżej). Podał tyle jej szczegółów, ile uznał za stosowne. Nie drążyłem tematu, ponieważ nie był on głównym powodem mego wywiadu z wybitnym literaturoznawcą, krytykiem literackim, publicystą społeczno-kulturalnym oraz redaktorem przez kilkadziesiąt lat; a także członkiem ZLP , w tym parę kadencji jego wiceprezesem. Najgorsze, co by się mogło zdarzyć, to chęć niektórych kolegów po fachu – „lustratorów”-  wymazania Sadkowskiego z grona wielce zasłużonych dla polskiej kultury. Jeśli ta chęć by się utrzymywała, to  radzę „lustratorom” nie  zapomnieć o setkach, a może  tysiącach  współpracowników – w tym  wybitnych twórców, intelektualistów, biskupów i prałatów, polityków wreszcie  pełniących jeszcze ważne funkcje w przeszłych ekipach rządowych, ale także aktualnej. (WŁ)

 Szekspir, którego cytujesz, radzi: w przepaść samemu lepiej skoczyć / niż czekać aż zepchną …Dwa zdania wcześniej wyznajesz, co zaskakujące: „U kresu życia chcę przedstawić się opinii publicznej takim, jakim chciałbym być przez nią postrzegany i uznany”. Pytam: dlaczego nie jesteś pewny swego? Skąd wątpliwości, iż zebranie własnego dorobku krytyczno-literackiego i społeczno –publicystycznego w książce W drzwiach do Europy  „może okazać się decyzją samobójczą”?

 Z przytoczonej przez ciebie maksymy stratforczyka parokrotnie w życiu korzystałem. Dotyczyło to zwykle jakichś działań, pełnionych funkcji, ale   nie wypowiedzi krytyczno-literackich. Nie jestem – jak sądzę – zarozumiały, lecz z perspektywy dziesięciolecia, jakie upłynęło od ukazania się przywołanej przez ciebie książki (oraz pięciu lat, które minęły od opublikowania przeze mnie drugiej mej książki programowej, „Notebook leworęcznego”) nie mam jednak powodu uznawać się za samobójcę. A teraz rozsmakowałem się w sytuacji człowieka już leciwego i prawie niewidocznego, a tym samym przez nikogo nie atakowanego. I jednak ciągle jeszcze zdarza mi się być przez nieznanych mi ludzi życzliwie rozpoznawany. Nie chcę już jednak nikomu się narażać, ani też komuś przydać się   na bokserski worek treningowy. Przypomnijmy – jak to pisał wieszcz: „…gdybyś niedźwiedziu w mateczniku siedział…”

„Dziś prawie nikomu nie chce się czytać poważnej literatury” – wzdychałeś całkiem niedawno na wieczorze autorskim w naszym Domu Literatury i na przekór wszystkiemu prezentujesz swoją najnowszą książkę o francuskim poecie Apollinairze. Ale to nowość w Twoim krytyczno-literackim dorobku – to książka para reporterska…

 Nazwałabym ją raczej powieścią epistolograficzną. Ale oczywiście epistolografia jest pokrewna dziennikarstwu. Poeta, jako żołnierz armii francuskiej w czasie I wojny światowej, pisze miłosne listy do dwóch kochanych kobiet operując często technikami reportażowymi. Spore fragmenty tej opowieści z frontu można nazwać reportażem wojennym. Z tym, że wybitny twórca  nie robi tego w imię rozwoju sztuki reporterskiej. Jest to opis sytuacji człowieka funkcjonującego w tłumie, jednostki, która straciła busolę życiową. Tu rzeczywiście  poezja spotkała się z dziennikarstwem. Ale francuski poeta o polskich, po matce , korzeniach w większym stopniu wykorzystywał technikę reportażową do poezji, niż poezję do reportażu.  Warto przy tym wspomnieć, że poezję do reportażu wprowadzał mój kolega  szkolny, Ryszard Kapuściński.

Rozdroża miłości Guillaume`a Apollinaire`a to we fragmentach – przyznajesz – reportaż wojenny; zgoda, idźmy więc tym tropem. Oto obraz przygnębiający poetę: „Widok trupów artylerzystów niemieckich, zalegających pozycje ogniowe; ciała leżą poszarpane pociskami, niepogrzebane rozkładają się – ale – o dziwo – nie cuchną; słońce je wysuszyło…” To jest relacja reporterska…

 Jak najbardziej. Jeden z listów wypełnia opis bitwy pod   l’ Ouracq nad rzeką Marną. Zachwyca mnie świetny język tego opisu. Czytelnik wyczuwa woń prochu, słyszy artyleryjskie eksplozje. Twierdzę śmiało, że nigdy nie napisano po francusku tak przejmująco i tak plastycznie tekstu o wojnie, froncie, walczących żołnierzach. Zwracam jednak uwagę, że w mojej książce watek miłosny jest decydujący. Osobiste doświadczenia, uniesienia miłosne  w stosunku  do dwóch równocześnie kochanych kobiet, Lou  i  Madeleine, stały się dla poety  pryzmatem, przez który patrzył na wojenny kataklizm. Czasami nawet zachwycał się emocjonalnie, a nawet estetycznie sytuacjami i pejzażem frontowym, wpadał  w radosny  ton.  Przyznawał, że nie nudzi się na wojnie.

Miał czas i ochotę,  by przetłumaczyć na francuski popularny wierszyk – piosenkę napisaną w czasie Powstania Styczniowego: Jak to na wojence ładnie / kiedy ułan z kona spadnie / koledzy go nie żałują / jeszcze końmi go tratują…

 Śpiewała mu ją w dzieciństwie matka –  przypominamPolka, Kostrowicka, która zapewne wyposażyła syna w wiedzę o naszych narodowych powstaniach , w których członkowie jej rodziny od kilku pokoleń brali udział i byli zsyłani na Sybir… Przekład  francuski Apollinaire’a  wypełniony jest smętkiem, jest swego rodzaju aktem beatyfikacyjnym. Przypomnę  ostatnią zwrotkę: …Śpij kolego w ciemnym grobie / Niech się Polska przyśni tobie…

 Ale poeta – żołnierz kochał na froncie głównie inne nastroje, gdy pisał: Moja Lou uwielbiona, obiecuję kochać cię po kres mojego żywota…

  Napięcia miłosne rozładowywał  i w takich fraszkach: Co wieczór/ mój kocur/ ku tobie bieży/ Nie wdziawszy odzieży/ prosto z pościeli/ nawet przy niedzieli…

 Wspomina „szaleństwa nocne z Lou”, nazywa ją gwiazdą polarną …konstelacją gwiezdnąprzewodniczką , bez której się zatraca, tonie, ginie. Zachwyca się jej ciałem, doprowadza się do spazmu , na wspomnienie jej tyłeczka, krągłego jak perła. Czy dziś takie wyznania, opisy, metafory, porównania nie byłyby uznane za kicz?

 Miłość niejedno ma imię… Do tej sfery i tego języka literatura musiała się przecież dobrać po wiekach dyskretnych niedomówień, metaforyzacji, i co najwyżej frywolnych aluzji. Nie znam w literaturze światowej wspanialszej prozy miłosnej, która by z równym mistrzostwem połączyła odważną otwartość opisów i wyznań z ich artystyczna godnością.  Poeta nie przestaje  myśleć i wzbudzać w kochance także poważnych refleksji…

Zapewne masz na myśli między innymi to, że „uwielbionej Lou” zarzuca , iż do poezji i poetów odnosi się z lekceważeniem, więc ją przekonuje: „Nic, co istnieje na ziemi nie objawiłoby się oczom ludzi, gdyby nie powstało najpierw w wyobraźni poety. Nie wolno kpić z poetów, nawet nie próbując zrozumieć , jaka rolę odgrywają i odgrywali w samodoskonaleniu duchowym człowieczeństwa od jego narodzin…” Czym byś wzbogacił to wyznanie poety odnosząc je do sytuacji w naszym kraju? Czy u nas poezja i poeci są dostatecznie poważani?

 Poeci? I są, i nie są; powiedzmy: bywają poważani przez ludzi, którym są do czegoś potrzebni.

Do czego mogliby być potrzebni?

Nie chciałbym rozwijać tego tematu – nie ma po temu powodów związanych z Apollinairem. On nigdy nie był w naszym kraju szczególnie czczony,  więc niczego nie ma  do stracenia!…

„Sposobu na życie zacząłem szukać odarty z iluzji” – to Twoje wyznanie w książce autobiograficznej. Z jakich iluzji musiałeś się wyzwalać?

 Najwcześniejsze lata życia spędziłem w rodzinie ziemiańsko – inteligenckiej, której członkowie odegrali istotną rolę w formowaniu II Rzeczypospolitej. Wychowywałem się jednak w klimacie intelektualnym lewicowej myśli filozoficznej Ludwika Krzywickiego. Dlatego rodzicom i kuzynostwu łatwiej było po wojnie – powiem górnolotnie – stanąć do odbudowy kraju po ogromnych zniszczeniach. Oni ze zrozumieniem, a nawet z pewną ulgą przyjęli na przykład reformę rolną i parcelację folwarcznych gruntów. Mieli możliwość zafundowania sobie emigracji, jednak uważali, że trzeba zostać tu i pilnować rozwoju w tym obszarze, na który mieli wpływ. Ja dość wcześnie miałem za sobą lekturę Przedwiośnia Stefana Żeromskiego i nie mogłem uwierzyć w mit szklanych domów. Swoją świadomość kształtowałem wewnątrz polskości pierwszych lat po wojnie, zrazu w pewnym przynajmniej stopniu wolnych od uprzedzeń, urazów i namiętności, choć dość szybko – jak wiadomo –  poszło to państwo  w innym, totalitarnym kierunku.

Wtedy już poczułeś w sobie te pierwsze drgnienia krytyczno-literackie?

Stało się to między innymi za sprawą Jerzego Andrzejewskiego. On wiosną roku 1949  odwiedził nasze liceum im. Stanisława Staszica. Na spotkanie autorskie przybył jako laureat prestiżowej nagrody literackiej za powieść Popiół i diament. Był także przed wojną nagrodzony nagrodą młodych Polskiej Akademii Literatury za debiutancką powieść Ład serca, przepełnioną duchem religijnym, katolickim. Zaś Popiół i diament, jak wiemy, tchnął duchem  tzw. nowego czasu …

Andrzejewski przerabiał tę powieść już chyba pod naciskiem ówczesnej władzy – pisałem o tym w swojej pracy magisterskiej…

 Właśnie o tę reorientację ideową go pytałem, a on nie odpowiedział mi na pytanie, tylko skomplementował mnie stwierdzeniem: „Ten kolega spod okna przemawia jak urodzony krytyk”. Chciałbym jednak powiedzieć słowo  o znacznie wcześniejszym drgnieniu redaktorskim. Wyczułem je jeszcze rok przed wojną, kiedy w pięknej willi kuzynostwa przy ulicy Zawrat natknąłem się w jej kącie na stertę gazet i periodyków należących do kuzyna, naczelnego redaktora jednej z gazet gospodarczych. Wychowany w kulcie słowa drukowanego, zacząłem te gazety wertować i w którymś momencie wykrzyknąłem: ja też chcę być redaktorem. W sumie nie przeżyłem co prawda „choroby” pisania wierszy, ale próbowałem prozy.  Próby te szły w parze z lekturą książek podróżniczo – reporterskich oraz  tekstów krytyczno-literackich traktujących o tych książkach. Chyba dlatego Andrzejewskiemu wydałem się „urodzonym krytykiem”. Miałem już  „ w dorobku” kilka opowiadań, coś tam wysłałem na jakiś konkurs  i z wytęsknieniem czekałem na nagrodę. Niestety, tej nie doczekałem się nigdy jako autor, natomiast krytyka literacka okazała się  moją drogą…

Wybrałeś recenzję jako gatunek dziennikarski – to bardzo trudna sztuka. Wiem, ile kłopotu sprawia ona moim studentom dziennikarstwa, którzy wybrali specjalizację prasową i muszą programowo semestr cały brnąć przez ten gatunek, zwłaszcza, że zanika w nich chęć czytania…

 Gdy ja byłem w ich wieku, to ta chęć właśnie narastała, potęgowała się i stawałem się w rodzinie głównym informatorem o książkach, zarówno dawno jak i aktualnie wydawanych. Jak ktoś czegoś nie wiedział i nie potrafił znaleźć o tym informacji, to zwracał się do mnie: Wacek na pewno wie, bo już to przeczytał…Bardzo mnie to dowartościowywało, może nawet wbijało w dumę, szczególnie dlatego, że dziadek, ceniony nauczyciel historii w płockim gimnazjum, zdawał się roztaczać przede mną „świetlane perspektywy” intelektualne. Czułem po prostu, że dziennikarstwo recenzenckie daje mi możliwość bezpośredniego i systematycznego komunikowania się z czytelnikiem. Trzeba pamiętać, że mówię o pierwszych trzech latach po wojnie, kiedy jeszcze panowała w kraju atmosfera dość żywej dyskusji i toczyły się stosunkowo ostre  polemiki na tematy światopoglądowe.

Czy dlatego w czasie tego spotkania w liceum zaskoczyłeś   Jerzego Andrzejewskiego swoim zorientowaniem w kwestiach literackich?

Pewnie tak. Po wojnie literatura katolicka wychodziła z pieluszek i zyskiwała rangę dzięki takim autorom, jak m.in. Antoni Gołubiew, Hanna Malewska, Teodor Parnicki. Ich książki inspirowały do refleksji filozoficznych, społecznych, etycznych. One mnie niezwykle intrygowały. Przeżycia religijne były mi dość bliskie jako ministrantowi w czasie okupacji w kościele św. Aleksandra na Placu Trzech Krzyży oraz harcerskiemu listonoszowi w Powstaniu Warszawskim. Po wojnie, jeszcze przed studiami polonistycznymi, zacząłem współpracę recenzencką  miedzy innymi z „Tygodnikiem Powszechnym”. Byłem dumny z tego, że zaczynam mieć wpływ na kształtowanie poglądów filozoficznych, etycznych  i  artystyczno-literackich czytelników.

Z czyich wzorców czerpałeś inspirację ?

 Właściwie nie miałem żadnego przewodnika, ale, oczywiście, znane mi były nazwiska i dorobek wybitnych krytyków przedwojennych – Karola Irzykowskiego i Tadeusza Boya – Żeleńskiego. Właśnie jemu zawdzięczam także zainteresowanie literaturą francuską, którą już czytywałem w oryginale. Miałem ambicję jednak samodzielnie wyrabiać sobie „markę” recenzenta, wypełniać jego społeczną i artystyczną  rolę; koniecznie w prasie codziennej i tygodniowej. Nie chciałem pracować dla pism specjalistycznych, dla biuletynów  naukowych. Nie pociągał mnie udział w seminariach specjalistycznych, w zamkniętych kręgach  literaturoznawców. Zależało mi na codziennym, dziennikarskim kontakcie z czytelnikiem.

Czyli studia polonistyczne rozpocząłeś już jako współpracownik m.in. „Tygodnika Powszechnego”…

 Pod tym względem wysunąłem się do przodu, sporo dalej niż koledzy studenci, poloniści, którzy po kilku latach zostawali asystentami na Wydziale Polonistyki i pokonywali kolejne szczeble kariery naukowej. Może nawet zazdrościli mi tego, że pracuję „w prasie” i już mnie drukują. Miałem wówczas indywidualny tok studiów, więc było mi czego zazdrościć.

Wspominasz, że na warszawskiej polonistyce w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych, w czasie najczarniejszego stalinizmu,  zagotowało się  od intryg, wzajemnego podkopywania na bazie ślepej wiary w nowy ustrój  tzw. demokracji ludowej i sprawiedliwości społecznej w oparciu o wzorzec radziecki…

Byłem nawet „bohaterem” jednej z akcji autorstwa szczególnie aktywnych zetempowców, którzy „rządzili” na Wydziale i we władzach uczelnianych tej organizacji. Nie będę wymieniał nazwiska późniejszego profesora, teoretyka literatury, wówczas redaktora wyjątkowo obrzydliwej naszej studenckiej gazetki „Błyskawica”. Przypominam sobie, że pewien kolega, późniejszy badacz baroku i losów arian polskich, napisał zupełnie udatne teksty parodiujące poezję socrealistyczno – produkcyjną.  Ktoś je powielił, a ja dostałem jedną  z kopii maszynopisu, stosunkowo czytelną. Autor wiedział, że współpracuję z czasopismami literackimi i miał nadzieję, że może któreś zainteresuje  ta zabawna satyra na prymitywizm literackiej oficjalszczyzny. Ale inna z kopii  trafiła jednak do rąk któregoś z najzawziętszych aktywistów. Zwołano w tej sprawie, w trybie nagłym, zebranie całej ZMP-owskiej organizacji uczelnianej i po kolei przesłuchiwano autorów tej parodii, a także tych kilku studentów, którym autorzy wręczyli odbitkę. Wszystkie te kopie miały ulec komisyjnemu zniszczeniu. Do mnie też się dobrano i zażądano  oddania zarządowi ZMP mojej kopii owych  parodii. Chcąc ten zbiorek ocalić od zniszczenia, powiedziałem, że go już nie mam, że go przekazałem redakcji jednego z czasopism literackich, drukującego teksty satyryczne (akurat wtedy Ludwik Flaszen rozpoczął batalię  z prymitywnymi utworami socrealistycznymi). Zobowiązano mnie do odebrania tych parodii, jak tylko nastanie ranek (a było już dobrze po północy) i natychmiastowe złożenie zarządowi uczelnianemu. Ja na to, że będzie   to niewykonalne, bo tego zbiorku nie ma już w Warszawie.  I w tej właśnie chwili zostałem posądzony o wysłanie tych parodii do… Głosu Ameryki ( wtedy jeszcze nie funkcjonowała Rozgłośnia  Polska Radia Wolna Europa).

Na tym się skończyło?

Po  nieprzespanych nocach, napięciu nerwowym i lęku, jakoś wykaraskałem się z tej opresji. Przydzielono mi jednak „anioła stróża” – kolegę,  Darka Fikusa, późniejszego wybitnego dziennikarza. Darek w ogromnej dyskrecji ujawnił mi, że jemu zarząd koła ZMP zlecił „trzymanie mnie na oku”. On wiedział, że też jest śledzony,  wzajemne szpiegowanie i donosicielstwo było prawie powszechne. I wybacz, że się tak rozgadałem – jeszcze pointa: po latach spotykałem co jakiś czas  tych wzburzonych „reakcyjnymi wyskokami” hiper-aktywistów rozsianych po świecie, a mówiąc ściślej – po PRL-owskich placówkach dyplomatycznych. Wszyscy oni trafili na UW bez matur, po kursach, organizowanych niby to dla „przodowników pracy”, a naprawdę – dla młodego narybku ubeckiego. Ten dziwny twór, nazwany oficjalnie Uniwersyteckim Studium Przygotowawczym, dał szerokie możliwości awansu społecznego ludziom z dawnych nizin społecznych, a także sierotom wojennym, „synom (i córom) pułku”, wychowankom Domów dziecka. Niektórzy z tych „USPowców” zrobili karierę naukową.

Na ożywcze powiewy poststalinowskiej odwilży chyba nie trzeba było zbyt długo czekać?

 Zaczęło się ją odczuwać już na początku 1954 roku. Złożyłem wtedy naczelnemu redaktorowi „Sztandaru Młodych” projekt dodatku literacko- artystycznego. Nazywał się on  „Przedpole”. Zostałem tam  kierownikiem wymarzonego działu literackiego. Wtedy miałem okazję być świadkiem debiutu poetyckiego Ryszarda Kapuścińskiego. To był dobrze rokujący debiut. W ogóle uważam, że Kapuściński  jako poeta nie został doceniony. Poznałem go jeszcze w liceum im. Staszica, był o klasę  wyżej ode mnie.

Jako kierownik działu literackiego śledzisz wtedy pilnie nowości prozy i poezji okresu socrealizmu. Drukujesz recenzje własne i zamówione u innych autorów. Jak budowałeś warsztat recenzenta? Co radziłeś młodym współpracownikom, stawiającym pierwsze kroki w sztuce recenzenckiej?

 Zacznę od banału – recenzent przede wszystkim musi dużo czytać. W tekstach własnych wystrzegałem się naukowego języka, który jest mało ponętny dla czytelnika. Recenzja musi zwierać część informacyjną o książce – podstawowe  dane o niej i o autorze. Powinna określić rodzaj zaprezentowanego dzieła, oraz poruszane problemy. Następnie powinna ocenić ich ważność i osadzenie w bogatym kontekście społecznym i artystycznym. Czytelnik musi być wprowadzony nie tylko w kulisy powstałego dzieła, ale przede wszystkim powinny mu być wskazane sprawdzalne napięcia merytoryczne, treściowe oraz artystyczne – kompozycyjne, narracyjne, językowe. Wszystko po to, by czytelnik był w stanie zrozumieć tekst.

Czy recenzent ma grać rolę mentora czytelnika?  

 Nie, broń Boże. Recenzja ma być raczej apelem do czytelnika, często nawet z tzw. przymrużeniem oka. Krytyk musi uzbroić czytelnika w narzędzia do rozumienia dzieła, ale nie może wyręczać go w zrozumieniu tekstu. Krytyk każdego rodzaju sztuki jest przewodnikiem czytelnika, widza, słuchacza, a nie autorem (mądralą) dania podanego na tacy do łatwej konsumpcji.

Jako krytyk przeżyłeś całą epokę PRL – ciężkie „mrozy” i „odwilże”, przykręcanie przez reżim śruby wolności i jej lekkie luzowanie. Kluczem, którym władza manipulowała, była cenzura. Jednak i twórcy wszystkich sztuk oraz ich krytycy potrafili tym kluczem obracać, by oszukać decydentów? Jak się Tobie to udawało?

 W jakiejś formie prawie wszystko było oszukiwaniem, a w każdym razie bardzo wiele i w różny sposób. Można zapytać: czym  krytyk dysponował w tamtym czasie ? Otóż dysponował magicznym zaklęciem. Miałem na tej podstawie całkiem spore osiągnięcia. Przykład pisarza – historiozofa Teodora Parnickiego, twórcy operującego pojęciami chrześcijańskimi, ale nie zakrystyjnymi. Otóż udało mi się go „wmontować” do kręgu kultury ogólno-humanistycznej z jej wielowątkowością i pluralizmem. Przeszmuglowałem go więc w organizm „socjalistyczny”.

To była jakaś forma manipulacji…

Niejedną taką mam w swoim dorobku. W pewnym momencie skorzystałem z porady Pawła Jasienicy i pisałem pod pseudonimem. Nie zapomnę jego przestrogi: „…bo nie dadzą panu żyć”. Jerzy Putrament, znany autor i propagandysta socjalistycznego pojmowania roli literatury nazwał mnie „przemytnikiem ideologicznym” w jednym ze swoich referatów, wygłoszonych w Związku Literatów Polskich, ale wykreślił z tekstu drukowanego na łamach ówczesnej „Twórczości”. W tym „szmuglowaniu” pomogło mi wyniesione z domu wychowanie w atmosferze bohaterów Stefana Żeromskiego – jego doktorów Judymów i Siłaczek. Mój dziadek brał czynny udział w strajku szkolnym w 1905 roku, m.in. dlatego literaturę pojmowałem i pojmuję nie jako erupcję erudycji i popisów stylistycznych, lecz jako służbę społeczną.

„Przemytnik ideologiczny” intensywnie działał nie tylko jako wyróżniających  się krytyk  literacki, ale także często jeździł  z wykładami o literaturze i w ogóle o kulturze  do renomowanych uniwersytetów europejskich i północno-amerykańskich. Aby dostać paszport musiałeś „ludowej władzy”  zapłacić niebagatelną, jak mniemam, cenę. Przypomniało Ci to teraz paru dziennikarzy „śledczych” – lustratorów. Jak wysoka to była cena? Jak ją teraz przeżywasz?

 Wiesz, od słynnej przed kilku laty „listy Wildsteina”, na której znalazło się i moje nazwisko, na pytania: czy współpracowałem ze Służbą Bezpieczeństwa odpowiadałem  zgodnie z prawdą,  że to Służba współpracowała ze mną, a nie ja z nią. Jak wiadomo, każda redakcja miała nadzorców z ramienia MSW. Literatura na Świecie, którą redagowałem, nie była żadnym  wyjątkiem.

Opowiedz o tym.

 Zatem, redakcja Literatury na Świecie  miała takiego   nadzorcę, „opiekuna” (jak sam siebie określał):   był nim niejaki Majchrowski. Wiosną  roku 1974 zjawił się u mnie w redakcji i  przedstawił mi się oficjalnie w tej roli, jeszcze jako kapitan; kiedy dokonywała się transformacja w 1989 roku był już generałem i dyrektorem „departamentu środowisk twórczych”.   W czasie jego parokrotnych późniejszych wizyt gęba mu się nie zamykała. Raz przyszedł z oficjalną interwencją „ z ramienia resortu”: jego łapsy pomyliły pewną historyczkę sztuki, która im podpadła, z iranistką z Uniwersytetu Warszawskiego , której tekst zamieściliśmy w numerze poświęconym literaturze staroperskiej…

I co on na to, że się tak pomylił? Speszył się tym chociaż trochę?

A skądże! Zwalił winę na któregoś z pracowników swego wydziału. A sam panoszył się od końca lat siedemdziesiątych w całym środowisku, „obsługiwał” zjazdy literatów i konferencje międzynarodowe.  Grał „brat-łatę”, kumpla do kawy z koniakiem w przerwie; z całym tłumem ludzi ze środowiska literacko-dziennikarskiego „był na per ty” – tak właśnie się chełpił. Przyłapałem go raz, jak po zakończeniu jakiegoś zebrania chodził po pustoszejącej sali  i zbierał pozostawione na blatach stolików kartki z notatkami, karykaturami i psotnymi wierszykami, spisywanymi przez znudzonych obradami  uczestników zabrania. Moja kartka niepomiernie go zdziwiła, czemu dał wyraz bez najmniejszego skrępowania:  wypisałem tam z nudów  po kolei wszystkie doliny tatrzańskie, jakie przewędrowałem, od „ku dziurze” po Chochołowską.

A czy próbowałeś dotrzeć – już po upadku PRLu – do swoich teczek w IPNie?

 Tak, czekałem na pozwolenie kilka miesięcy, po czym pokazano mi całą kolekcję moich podań o wydanie paszportu – oraz wypisane na maszynie sprawozdanie z przebiegu organizowanej przez Literaturę na Świecie parodniowej wizyty grupy amerykańskich pisarzy (m,i. Susan Sontag, Margaret Atwood, Johna Ashberry’ego, Williama Saroyana) w Polsce. Złożyłem je wydawcy naszego pisma, RSW Prasa-Książka-Ruch, finansującemu całą tę imprezę , skupiając się na związanych z nią wydatkach, organizowaniu trasy (Warszawa – Kazimierz Dolny – Lublin – Kraków – Oświęcim/Auschwitz), przygotowaniu spotkań z pisarzami i tłumaczami polskimi. Pikanteria polegała na tym, że w IPN znalazła się kopia (zrobiona przez kalkę) tego sprawozdawczego maszynopisu, zapewne w jakiś sposób wyciągnięta z archiwum redakcyjnego – zaś z jej pierwszej strony odcięto nożyczkami górną część określającą adresata tego sprawozdania. Dzięki temu „krawieckiemu” zabiegowi można je było podawać za „donos”; IPN miał na takie „donosy” ogromne zapotrzebowanie, ich mnogość stanowiła dla tej instytucji raison d’etre. Powinszować metod archiwalistycznych!Radzono mi oczywiście, bym się starał o udostępnienie pełniejszego zestawu dokumentów z moich teczek, o setkach mających mnie obciążać dokumentów, ale zrezygnowałem z tego zamiaru, gdyż uznałem, że gdyby miało się tam znajdować coś naprawdę ważnego, dwójka szperaczy (pisarz i dziennikarka) użyłaby bez wahania takiej „śmiertelnej broni” przeciwko mnie. Zawsze w takich razach wyciągano „zobowiązania do współpracy”, własnoręcznie pisane listy i „raporty” itp.; w moim przypadku niczym takim nie dysponowano. No i dość chyba o tym, prawda?

 W „Drzwiach do Europy” przyznajesz: „Krzywdę uczyniłem Melchiorowi Wańkowiczowi” . Czym go skrzywdziłeś?

 Recenzowałem bardzo krytycznie kilka jego książek wydawanych w kraju już po osiedleniu się pisarza na powrót w ojczyźnie. Raził mnie w tych utworach tradycjonalistyczny  dydaktyzm, ukierunkowany „ ku pokrzepieniu serc”, nawet za cenę obniżenia artystycznej godności testu. Ale zaprzestałem tego nękania

Wańkowicza po jego aresztowaniu, a przed śmiercią odbyłem z nim  serdeczną rozmowę, na jego zaproszenie – i uzyskałem odeń absolucję. Zdałem sprawę z tej, tak ważnej dla mnie rozmowy w szkicu „Dwa oblicza wojny”, zamieszczonym w Drzwiach …w 2006 roku.

Z Literatury na Świecie uczyniłeś z wydawnictwo kultowe. Jeśli wymienić w inteligenckim gronie Twoje nazwisko, to natychmiast słyszy się : to ten od LnŚ . Jak ci się udało wprowadzać m.in. zachodnie, „burżuazyjne” dzieła do socjalistycznego obiegu? To także przykład Twojej manipulacji?

 W pewnym sensie. Przykład wziąłem z …Moskwy, gdzie wydawano Inostranną Litieraturę. Radziecki wzór pomógł przekonać do tego przedsięwzięcia polskich decydentów. U narodzin naszego miesięcznika było wielokrotne manifestowanie przy różnych okazjach jego  idei: „współistnienie literatur światowych”, „otwarcie na wszystko, co służy dobru społecznemu, sprawiedliwości i szlachetności międzyludzkiej”. To zostało „kupione” przez ówczesnych „sterników” życia kulturalnego. Pismo miało „integrować środowisko tłumaczy i  recenzentów”, a wszystko się mieściło w doktrynie „współistnienia i współpracy”.

W jednym z wywiadów przyznajesz, że „sternicy” poprzez cenzurę nadzorowali  miesięcznik, ale nie manipulowali Tobą i zespołem  redakcyjnym.

 Tak to wyglądało. Można nam było czegoś zabraniać, ale nie można było niczego narzucić. Pojawiały się jednak i różnorakie donosy  oraz zarzuty, np. w stanie wojennym pewien były pracownik redakcji napisał w moskiewskim periodyku  „Litieraturnaja Gazieta”,  że nasze pismo jest „punktem werbunkowym ambasady amerykańskiej” (Jarosław Anders,  pracownik naszego działu amerykanistycznego, ogłosił w tym czasie na falach Głosu Ameryki, że podjął właśnie współpracę z sekcją polską tej rozgłośni). Ale ważniejsze oczywiście  były nasze powszednie stosunki  z cenzurą.   Nie miałem wielkich przepraw. W ciągu dwudziestu kilku lat zatrzymali nam w całości jeden numer (poświecony awangardowemu  rozdziałowi  historii młodej w latach 1920 sztuki radzieckiej; był to chwilowy sukces cenzury,  bo my potem, w ciągu kilku lat opublikowaliśmy „po kolei” wszystkie niemal zawarte w nim materiały.

Słynne były numery poświęcone w całości wybranym literaturom krajowym.

Drukowaliśmy na przykład liczne teksty imponującej literatury głośnych autorów z Ameryki Łacińskiej. One opisywały tamte reżimy totalitarne, a my wzbogacaliśmy ich wymowę o nasze krytyczne analizy i komentarze. Tymczasem inteligentny czytelnik opisów tamtej rzeczywistości czytał „między wierszami” opisy reżimów z naszej części Europy. Myśmy mieli ogromną satysfakcję, że czytelnik wychwytuje paralele i aluzje o przemocy władzy nad obywatelem, o dławieniu samodzielności i swobody myślenia, o robieniu „wody z mózgu” poprzez wtłaczanie propagandy. Setki razy myślałem, że w ten zawoalowany sposób (niestety, to rodzaj manipulacji) kształtowaliśmy dwudziestowieczną wersję naszego społeczeństwa obywatelskiego. To było szalenie frapujące.

To, o czym mówimy, działo się ćwierć wieku temu i jeszcze wcześniej. A czy dziś widziałbyś możliwość zrobić „powtórkę z tej rozrywki”?

 Możliwość tak, „w zasadzie” – przecież nie mamy cenzury, możemy swobodnie  wyszukiwać, recytować i drukować wybrane teksty z całego  świata – dawnego i dzisiejszego – które  zalecają  się polskiemu czytelnikowi swoją aluzyjnością i skłaniają  go do wyszukiwania analogii. Jednak pojawiają się inne trudności – próby cenzurowania ze strony „misjonarzy polskości” w imię tzw. poprawności politycznej, która u nas przybiera charakter dulszczyzny, by nie powiedzieć parafiańszczyzny. To jest jedno – a drugie? Czytelnictwo w Polsce zamiera, zwłaszcza zainteresowanie literaturą wielką. Kiedyś istniały w kulturze pewne snobizmy na sztukę przez duże „S”, nawet uważano je za czynnik stymulujący zainteresowania kulturą „wyższą” (sięgnij kiedy po „Snobizm i postęp” Stefana Żeromskiego). To wszystko teraz słabnie, na rzecz trywialnego snobizmu dorobkiewiczostwa.

W „Drzwiach do Europy” zebrałeś swoje szkice nie tylko krytyczno-literackie, ale także eseje o polskiej kulturze umysłowej – teksty pisane w różnych latach, aby dać świadectwo . Dziś zaskakują one  uniwersalizmem analiz i opinii. Co więcej – profetyzmem, gdy czytam o polskim „jakimś tajonym i dławionym kompleksie mniejszej wartości w stosunku   do „prawdziwych Europejczyków”. Ten kompleks odżywa na naszych oczach. Tych, którzy chcieli o nim wreszcie zapomnieć nazywa się teraz „elementem animalnym”, „ gorszym sortem”  i  Bóg wie czym jeszcze; obydwaj należymy do tego „sortu”.  Jak dziś  odpowiedziałbyś na swoje dawne pytania, a jakże dziś palące  o „negliżowanie, negowanie, sprzeniewierzanie  się  naszej europejskości”?

Starałbym się – a nawet staram nadal, na miarę mych możliwości, robić swoje, najlepiej jak potrafię. Trzeba przy tym pamiętać, że obelgi w rodzaju tych przez ciebie przypomnianych, nie mają mocy uczynienia nas nikim takim, za jakiego oszczercy nas podają. Natomiast wiernie określają tożsamość umysłową i moralną wartość tych, co są w stanie tak nikczemnie się nimi posługiwać.

 Analizujesz realizacje literackie wielu obszarów  tematycznych ( m.in. olimpijskość  sportowa ,  wojna w literaturze,  rewolucja seksualna teatrze). Piszesz o literaturze wyzwolonego erotyzmu. Rozwiń swoją opinię: „Nagość słowa objawiona na scenie nagością ciała”?

 Piękno nagości w sztuce odkrywano w ciągu tysiącleci, w coraz to innych kontekstach i konwencjach. Zawsze było wyzwaniem: jedni traktowali je z prostacką interesownością, inni się nim (niby) gorszyli, a jeszcze inni nim spekulowali. Było więc zawsze sprawdzianem prawdziwości, szczerości intencji, zarówno twórców, jak i odbiorców (a głównie dysponentów i dystrybutorów): wzywało do absolutnej otwartości, szczerości, autentyzmu przeżyć i doznań, albo do narzucania więzów wymuszanej skrytości, zakłamania, swoistego onanizmu emocjonalnego.

Czego byś się spodziewał od młodszych wiekiem członków Stowarzyszenia Kultury Europejskiej, SEC-u oraz Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Literackich, w których sam intensywnie się udzielałeś?

 Aktywnego poczuwania się do współodpowiedzialności za stan współczesnej kultury artystycznej, intelektualnej i obyczajowej – na miarę własnych możliwości oczywiście – we wszystkich zachowaniach wobec innych; życzliwości, gotowości do udzielania pomocy, wymieniania się informacjami, myślami, doświadczeniami. Słowem – interaktywności międzyludzkiej.

 Od niepamiętnych czasów jesteś członkiem Związku Literatów Polskich. Czy widzisz szansę na ożywienie jego działalności, zwłaszcza w stolicy? Jakim instrumentami dało by się przyciągnąć młodych twórców  słowa poetyckiego, scenicznego, narracji  prozy?

 Wiesz, nie mam żadnej recepty na działanie Związku twórczego w dzisiejszym świecie. Myślę tylko,  że zarówno jednostka, jak i wszelkie, mniejsze i większe społeczności uformowane z jednostek, powinny dbać o zachowanie swej tożsamości intelektualnej, etycznej, artystycznej. Oczywiście bez zastygania w tym, co już dokonane, ale z zachowaniem ciągłości swych doświadczeń, swego organicznego rozwoju, bez wdawania się w doraźne flirty z sezonowymi modami, a zwłaszcza „sposobikami” na przywabianie klienteli.

Przygotowujesz nowe, rozszerzone wydanie książki o literaturze katolickiej – Wacławie, wybacz mój nietoksyczny uśmieszek: Czy jak wieku trwoga, to do Boga?

 Broń Boże! Niech mnie Matka Boska chroni przed taką konwersją! Jak widzisz jeszcze to i owo pamiętam z ministranckiej przeszłości. Ale to tylko wspomnienia. Natomiast przypominając utwory polskich pisarzy katolickich, dokonane przeważnie w okresie czterech powojennych dekad i w łączności z pokrewnymi nurtami w literaturze światowej, przestrzegam przed licznymi, niestety, nawrotami obskurantyzmu i fundamentalizmu kruchtowego.

Dziękuję za rozmowę. Wiesław Łuka.

Uwaga!

Jest to kolejna rozmowa z cyklu: Rozmowy z najciekawszymi twórcami ZLP oraz prezesami Oddziałów. Projekt Wiesława Łuki uwieńczony zostanie wydaniem książki, która nie tylko zaprezentuje sylwetki twórców, ale również przedstawi bolączki środowisk twórczych.

Kategoria: