2016-05-14

beznazwy                                          Nie jest nigdy byle nikim

 

Zdradzić marzenie – znaczy zdradzić siebie i skazać się na bylejakość w jubileuszowym numerze Miesięcznika wygłaszasz apoteozę marzeń! W tym tekście jest sporo zdań zachęcających do stawiania pytań. Na wstępie zapytam więc prowokacyjnie: Czy byłeś kiedykolwiek bliski zdrady siebie i otarłeś się o bylejakość?

Ta fraza, którą przywołujesz, powtarza się w wielu moich deklaracjach lub  wyznaniach.  Otóż nie zdradziłem siebie i to często sprawiało mi kłopoty. Dziś dostrzegam wokół siebie wielu moich byłych  „towarzyszy”, którzy nie tylko zdradzili siebie, ale wyprali i zakłamali swoje życiorysy.  Mam szacunek do wielu politycznych adwersarzy i z wieloma się przyjaźnię.Uznaję ich prawo do własnych poglądów i wolę się z nimi „siłować” na argumenty, niż wysłuchiwać tych „opozycjonistów” z odzysku. Miewam odruchy wymiotne na widok pewnych indywiduów. One, dobrze pamiętam, wisiały u klamek  komitetów mojej  byłej partii, wywalały z jej szeregów ludzi, którzy ochrzcili dziecko lub wzięli  ślub kościelny, a nawet zabiegali o zaszczyt bycia lektorem KW lub KC. Natomiast nazajutrz po komendzie „sztandar wyprowadzić” zawiśli na nowej „właściwej” klamce nie zauważywszy często, że to nie klamka lecz zawieszka do papieru toaletowego. Znam rzeźbiarza, który pod osłoną  nocy  wyrywał z wykutego przez siebie pomnika głowę generała  Waltera i wpychał w otwór  głowę generała Andersa.  Bez zbędnego gadulstwa powiem ci, że nie byłem nigdy byle nikim i za to dziękuję opatrzności. Czasem za dużo wypiłem, ale starałem się nie pić z byle kim!

Oczyśćmy najpierw pole do rozmowy o Twoich dokonaniach w licznych dziedzinach sztuki – rozszyfruj zatem swoje tajemnicze wyznanie: „Chciałem uszczęśliwiać ludzkość. Życie brutalnie udowodniło, że mój wybór był podobno błędem” . Pytam zatem – jaki wybór? I czy był on błędem, czy „podobno błędem”?

Wychowałem się w domu, w którym po kądzieli wywodziliśmy się z Chełmży. Miejscowość ta dyszała  religijnością, z własną  błogosławioną Jutą, która suchą nogą przechodziła przez jezioro. Tam stoją historyczna  i legendarna bazylika konkatedralna  Świętej Trójcy, kościół świętego Mikołaja i kaplica Zawiszów Czarnych.  To miasto, w którym do dziś kondukt żałobny za trumną osoby rzadko nawiedzającej kościół musi iść bocznymi ulicami. A po mieczu jestem z miasta Łodzi, w którym się urodziłem, mając za ojca niezwykle utalentowanego  człowieka z rodziny o zdecydowanie lewicowych podglądach. Z tej mieszanki wyrastaliśmy wraz  z rodzeństwem na ludzi o szczególnej wrażliwości społecznej. Realizowaliśmy ją najpierw w harcerstwie, a potem, z wyjątkiem siostry, w PZPR.  Samorozwiązanie partii było przyznaniem się  jej elit do uznania, że reprezentowana  koncepcja „uszczęśliwiana ludzkości”, a zwłaszcza narodu, była historycznym błędem. Rozmawiałem o tym wiele razy z Mieczysławem Rakowskim…

Wyraził na ten temat swoją opinię w wywiadzie, który zrobiłeś z nim dla Waszego – żony Marii i Twojego „Miesięcznika”…

 Teza lansowana przez Rakowskiego, ostatniego I-ego sekretarza partii,  a także  przez generała Wojciecha Jaruzelskiego, że „nastąpiło wyczerpanie się formacji”, była  kiepskim skrótem sformułowanym na użytek chwili –dramatycznej chwili, w której miliony nie tyle chciały rozwalić partię i socjalizm, lecz chciały też innych, sprawiedliwych i demokratycznych rządów. Zaś rządzący po prostu nie umieli inaczej sterować losami państwa i narodu.  Ortodoksja,  doktrynerstwo, ciasnota i niereformowalność poglądów musiały doprowadzić do… przyznania się do błędu. Na szczęście zdarzył się Okrągły Stół, któremu sprzyjała zmiana układu sił na świecie i radziecka „pierestrojka”.

Inne, najbardziej intrygujące mnie wyznanie: „Chciałem pomagać ludziom i pomagałem… Marzyłem i marzę nadal, bym umiał wybaczać tym, którzy rzucali we mnie kamieniem”. Powiedz: kto, kiedy i za co rzucał w Ciebie kamieniem?

O pomaganiu opowiadać nie będę, ponieważ nie pomagałem na pokaz. Dziś, będąc daleko od polityki,  miewam  liczne chwile  radości z powodu okazywanej mi sympatii ze strony osób, którym pomogłem. Nikogo w  życiu nie skrzywdziłem. Od 16 lat, za swoje pieniądze,  wydajemy z Marią pismo społeczno-kulturalne „MIESIĘCZNIK”, pomagamy w ten sposób ludziom kultury i kulturze.

Kto rzucał kamieniem…?

Było ich bardzo wielu. Nie tylko rzucających, ale także wyrzucających, na przykład z dziennikarstwa – konkretnie z radia i z Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Kilku mnie przeprosiło. Powiedziałem sobie za moim ukochanym Władkiem Broniewskim „no i dobrze, no i na zdrowie tak się wyrasta na człowieka…”. Byłem demokratycznie wybranym posłem I,II,III i IV kadencji Sejmu RP. Zawsze uzyskiwałem wysokie poparcie wyborców. W tej roli pomagałem. Po Edmundzie Męclewskim piastowałem godność prezesa Stowarzyszenia „Wisła – Odra”. Tworzyliśmy „Wszechnice Piastowskie”, budowaliśmy podstawy relacji międzynarodowych, które były zapowiedzią naszych europejskich aspiracji, docieraliśmy do zapomnianej Polonii na terenach ówczesnego ZSRR – byłem społecznie przydatny.

Pamiętam, że przez wiele lat byłeś prezesem Polskiego Towarzystwa Zapobiegania Narkomanii – dużej, obok Monaru, polskiej organizacji zajmującej się leczeniem, profilaktyką i zapobieganiem narkomanii wśród dzieci i młodzieży…

 Powtarzam: pomagałem.  Stworzyłem w Koszalinie „Serce miasta”, miejsce, w którym dożywiałem bezdomnych i przywracałem im ludzką godność – pomagałem. Dziś, wciąż  grzebiącym w moim życiorysie zadaję pytanie, co prócz grzebania zrobiłeś w tym czasie, w którym ja dobrze służyłem Ojczyźnie. Moja Ojczyzna nie ma numeracji.   Mam tylko jedną.

Zyskałeś sławę za trzy zwrotki i refren arcydziełka rozsławionego przez Marylę Rodowicz – za Kolorowe jarmarki. Napisałeś kilkadziesiąt innych tekstów piosenek; jak się czuje poeta na obszarze okupowanym przez „tekściarzy” lekceważonej kultury masowej?

Sława! Wielkie słowo! Mówmy o popularność utworu, rozsławionego gwoli prawdzie przez Janusza Laskowskiego. Nota bene, napisałem w życiu ponad 800 tekstów, bo tworzyłem dla dzieci, dla wojska, dla amatorów,  chórów i słynnych  artystów estrady.

Pisałeś widowiska muzyczne i programy rozrywkowe. Jesteś autorem musicalu cygańskiego „Jame Roma Sam” z muzyką Don Vasyla.

To pierwszy na świecie musical cygański… A sława, którą wspominasz, dziś została tak zbrukana, że przyznawanie się do niej jest  wysoce ryzykowne.  Żyjemy w czasach, w których kibol bijący maczetą niewinnego człowieka – kibica innej drużyny, jest sławniejszy od genialnego polskiego wynalazcy. A jeśli chodzi o samopoczucie we wspomnianym „obszarze”, to jest ono znakomite.  Polscy tekściarze są znakomitymi poetami. Aż lękam się zacząć wymieniać nazwiska, by kogoś nie pominąć. Osiecka, Kofta, Młynarski, Pietrzak, Dzikowski, Kondratowicz, Cygan… i setki innych to prawdziwi poeci! Kiedyś dostałem zlecenie na tłumaczenie 40  zachodnich hitów i załamałem się  z powodu ich banalności i kiepskiego poziomu literackiego. Kupa chłamu!

A zapomniałeś o tekstach (m.in. Krzysztofa Baczyńskiego) śpiewanych przez Ewę Demarczyk – u nas to sztuka przez największe „S” ?

Te „dzieła” nobilitowała powszechna nieznajomość „lengłidżów”. Dowodem na moje dobre samopoczucie jest fakt powierzenia mi przez tekściarzy i kompozytorów utworów rozrywkowych Prezesury Związku Polskich Autorów i Kompozytorów ZAKR. Kończę właśnie kadencję w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, pełen wdzięczności wobec prawdziwych i życzliwych współpracowników oraz nielicznych, ale niezawodnych sponsorów, bez których nie przeżyje  żaden związek twórczy, który nie jest organizacją zbiorowego zarządu.

We własnym „klubie myśli niezależnej Kuźnica” gościsz literatów, malarzy, rzeźbiarzy, fotografów, filmowców, dziennikarzy i kogo tam jeszcze. Czy w gorącym dziś czasie zmagań na słowa między tzw. „prawdziwymi Polakami” a Polakami „gorszego sortu” komuś w Kuźnicy   przypomni się strofa z Twego wiersza: ”…Rewolucje nie cierpią zdeptanych!/ Choć –skrzywdzonym przywrócić chcą świat!/ Gdy zwycięstwo zaświeci wygranym,/ Na przegranych – podnoszą wnet bat!/ Bo gdy hasała przebrzmiałej epoki/ Z dumnych wyżyn opadną na bruk/ Nikt nie wierzy, że parę uderzeń / Może kiedyś zamienić się w huk!”? Czy słychać w Kuźnicy puenty: kiedy ta karuzela politycznych awantur zamiast dialogu przestanie się kręcić w naszej ojczyźnie?

Ten tekst, którego fragment zamieściłeś w pytaniu, był  gorzką pointą mojego rozliczania się z własną przeszłością. Robiłem bardzo głębokie rachunki sumienia. Wierzyłem jednak, że ta aksamitna polska rewolucja przekreśli w ojczyźnie „rachunki krzywd”, że mądrzejsi i bardziej zeuropeizowani zatrzymamy  lub choćby przyhamujemy tę „karuzelę”.

Rozmawiacie o tym w Kuźni?

Tak, bo warto pielęgnować myśli niezależne – zwłaszcza, że dziś przeżywamy czas wielkiej próby kondycji moralnej polskiej   inteligencji, tej warstwy społecznej, której śmierć wieszczą coraz liczniejsi myśliciele.  Ten gorzki tekst po wielu latach odzyskał dawny blask, gdy rozległ się rechot niedawnych zwycięzców, gdy poniosła ich pycha, gdy nad ich zwycięstwem zaczęły  górować cokoły, z których postrącali swoich dawnych idoli, a na bruk zaczęły padać sztandary, pod którymi sami jeszcze niedawno szli do walki „o dobrą zmianę”.

Wydałeś okazały tom 50 swoich wywiadów z politykami, artystami chyba wszystkich sztuk, z kolegami po literackim fachu, a nawet z arcybiskupem. Profesorowi Zbigniewowi Relidze zadałeś kilka lat temu pytanie: Czy wielki lekarz doznawał kołatania serca z powodów metafizycznych? „Jasna sprawa, że tak” – odpowiedział kardiochirurg. A ja plagiatuję to pytanie pod Twoim adresem; przecież każda dziedzina sztuki, którą uprawiasz, ma swój wymiar także metafizyczny. Która z nich wywołuje najbardziej odczuwalne kołatanie Twego serca?

Jeżeli twórca będzie się epatował kołataniem własnego serca , to popadnie w samouwielbienia. Ważniejsze, czy jego dzieła lub wytwory powodują kołatanie serc czytelników lub widzów.

Kilka razy na festiwalach zdobywałeś nagrodę publiczności – to też można wyczytać w wielu sprawozdaniach z ogólnopolskich konkursów rozmaitych branż….

Przyznam, że w takich chwilach czuję się spełniony. Publiczność nigdy się nie myli. Miodem na serce były nagrody dziennikarzy. To cholernie surowi recenzenci. Czasem zaglądam do Internetu i czytam wzruszająco miłe opinie o niektórych moich tekstach. Nieodżałowany Franciszek Walicki powiedział o „Kolorowych jarmarkach”, że jak będzie umierał,  nie będzie myślał o  wielkich budowlach i cudach techniki, jeno właśnie o kolorowych jarmarkach.

A ja przy Twojej „cukrowej wacie” ronię łezkę, i przypominam sobie wówczas jedną z ostatnich scen arcydzieła filmowego Orsona Wellesa Obywatel Kane, gdy na stos ogniska zostają rzucone jego saneczki, którymi jako dzieciak wielki Kane zjeżdżał z górki… Tu saneczki, a tu „koguciki na druciku” i nieutulony żal, że wszystko przemija bezlitośnie…

Ta opina Walickiego była nobilitująca i dla mnie i dla kompozytora – Janusza Laskowskiego, znakomitego i niepowtarzalnego artysty estradowego. Wielu ludziom podobają się moje rzeźby. A przecież jestem zaledwie samoukiem – kamieniarzem. Nie chcę cytować mojego przyjaciela Janka Himilsbacha , który wyraził opinię na temat różnicy  trwałości dzieła kamiennego w stosunku do publikacji najbardziej nawet zwartej.

Ryszardzie, zauważam, że mamy jedno wspólne upodobanie – cenimy sobie wywiad jako gatunek sztuki dziennikarskiej. Wielka w nim siła oddziaływania i liczne możliwości popisywania się w zakresie formy. Podoba mi się Twoja szczerość wyznania, że widzisz w tej formie autorskiej „drogę do zaakceptowania mnie przez ludzi, którzy niekoniecznie musieli mnie darzyć polityczną zwłaszcza sympatią”. Która z rozmów była najbliższa osiągnięcia przez Ciebie tego celu? Czy widzisz jakieś analogie z obecną sytuacją w kraju, gdy jesteśmy – powtarzam – obydwaj, „Polakami gorszego sortu”?

Mieczysław Rakowski, Aleksander Małachowski,  Leszek Moczulski, biskup ordynariusz Andrzej Jeż (długo wyczekiwana zgoda cenzury na wydrukowanie  tekstu), Krzysztof  T. Toeplitz… Ale także wszystkie te wywiady, które znalazły się w moim zbiorze Ludzie, jak kamienie milowe , bo to był wybór spośród ponad stu wywiadów.  Dziś szczególnie poruszają mnie te z ludźmi, którzy już odeszli. Byli ważni w moim życiu. Wielu było przyjaciółmi.  Ból serca sprawiają mi te, których nie zrobiłem, bom myślał, że  jeszcze zdążę.

Z kim nie zdążyłeś?

 Z moim wielkim przyjacielem i powiernikiem Andrzejem Urbańczykiem. Był mi bratem. Nie zdążyłem z poetą  Zbigniewem Jeżyną. Kiedyś, w latach sześćdziesiątych  chciałem za nim nosić teczkę.  Zdążyłem przed panem Bogiem dosłownie wydrzeć wywiad  ze śmiertelnie chorego Krzysia Gąsiorowskiego. Codziennie po jednym zdaniu.  Z tego wyrywania, z codziennych  korespondencji  elektronicznych mojej żony z poetą (Krzyś już wtedy prawie nie mówił) powstała najbardziej dramatyczna i intymna korespondencja, która  przewartościowała wiele naszych wyobrażeń o życiu, cierpieniu, śmierci i samotności, o dramacie odchodzenia banalizowanego płycizną  stwierdzeń typu  – „śmierć jest częścią naszej drogi życiowej itp.

A jak się czujesz jako ten „gorszy sort”

To jest tak, że mam w dupie autorów takich segregacji i nie mogę ich mieć w innym miejscu. Rzeczą najgorszą byłoby dać się zaszufladkować do tej kategorii. Jesteśmy zbyt dumnym narodem, żeby się zgodzić na takie traktowanie.  Jeżeli miliony Polaków są „gorszym sortem”, to jakim sortem musza być ci „sortownicy”? Jakich poglądów trzeba być wyznawcą , by odwoływać się do  rasistowskich koncepcji segregowania ludzi?

Była Twoja poezja, było dziennikarstwo, zbliżmy się do Twojej prozy – w tomie „Płeć pisarstwa” opowiadania nazywasz „epizodami”, które zachęcasz do traktowania jako dowodów pewnej naukowej teorii . Ze wstydem, ale i pokorą przyznaję, że nie mogłem odkryć rodzaju tej naukowej teorii; pomożesz mi?

Nie pomogę! Wstydź się dalej!

Co mi powiesz, jak minie złapiesz (reżyser Stanisław Bareja się kłania), by mi obić gębę za bluźnierstwo, że w Twoich opowiadaniach (epizodach) dopatruję się walorów felietonowych? Na przykład Człowieka podobnego do wszystkich, albo Jak zostałem Żydem, albo Pomroczność jasną omówię ze swoimi studentami dziennikarstwa na najbliższych ćwiczeniach z podstaw warsztatu dziennikarskiego. Czy mam nadstawić gębę za „deprecjację” Twoich epizodów?

W moim pisarstwie jest zawsze jakiś – czasem śladowy, a czasem mocny rys dziennikarstwa radiowego.  Jest „wsad” zdarzenia „przeżytego”. Odruchowo wchodzę w język, a nawet sposób narracji moich „bohaterów”. Czynię tak, gdyż po prostu ich lubię, czasem podziwiam, a czasem współczuję ich biedzie, głupocie stałej i doraźnej.

Czasem się z nimi identyfikujesz…

Czuję także magię przypadków. One coraz częściej interesują mnie bardziej niż analiza procesów historycznych.  To jest tak, jak z fotografią. Dziennikarz –zwłaszcza radiowy,   musi byś  we właściwym czasie we właściwym miejscu.  Ja teraz nie mam ambicji ogarniania wielkich przestrzeni, bo na tym „ogarnianiu” bardzo się zawiodłem. Wolę pozostawać małym rzeczom w pamiętaniu wierny. Wiem wszakże, że działa mechanizm motylego skrzydła, kiedy epizod – lekkie drgnięcie materii może zapoczątkować albo katastrofę, albo zmianę pogody, albo  jakiś cudowny dobrostan. A co do twoich studentów – wyrażam zgodę na nieodpłatne używanie w procesie edukacji  moich opowiadań w stylu felietonowym.

Jeden z krytyków literackich zauważa, że patrzysz przez dziurkę od klucza, a widzisz ogromne przestrzenie, albo piszesz o ludzikach, a mówisz o Człowieku. Ja bym banalnie dodał, że z własnych wspomnień (np. Przesłuchanie jeńca) „wyciskasz” wartości uniwersalne. Co sądzisz o żywym teraz w literaturze i innych sztukach narracyjnych przenikaniu się reporterskiego dokumentalizmu (literatura faktu) z fikcją literacką?

Miło słyszeć taką opinię. Jeżeli twoje słowo poruszy kogoś , zainspiruje, podpowie lub wskaże jakiś kierunek działań, ułatwi wybór, to ma się świadomość, że nie zostało napisane „sobie a muzom”. Jeżeli epizod jest początkiem nitki, która prowadzi do kłębka, to znaczy, że autor złapał trop. Jeżeli to zerkniecie przez dziurkę od klucza  pozwoli dostrzec wielką przestrzeń lub Człowieka, to znaczy, że  trafiłeś w sedno.   Jest taki wspaniały pisarz Andrzej Turczyński.  Wielki erudyta. Pisze cholernie trudną  literaturę.  Nie ułatwia życia czytelnikowi, nie schlebia jego gustom, nie mizdrzy się do niego, prawie każdego na początku potrafi zniechęcić. Pierwsze strony tekstu, to  rodzaj sita. Kto się jednak przez to sito przesieje, ten będzie „pożerał” jego dzieło i na koniec  wyliże jeszcze talerz  Jego książki to magiczne arcydzieła. On z języka – ze słów robi rodzaj narkotyku. Nie śmiem porównywać się z Andrzejem,  jego i moja literatura, to dwa różne światy. Myślę jednak, że łączy nas instrumentarium tajemnicy, bez której nie ma dobrej i wciągającej czytelnika literatury.

Przed laty   Krzysztof T. Toeplitz oceniał Twoją książkę Dyskretny urok kapitalizmu: ”Bada Polskę dobrym, pisarskim piórem”. Tu znowu dokumentalizm (los koszalińskich PGR) zyskuje rangę literacką. Jakie dziś widzisz tematy „leżące na ziemi” , które uzasadniałyby Twoją tezę: u nas jak nie może być lepiej, robimy wszystko, by było inaczej?

Na temat „leżącej ziemi” nie chcę się wypowiadać, bo kiedy namawiałeś mnie do wywiadu, większość parlamentarna  wprowadziła regulacje prawne, które sprawiają, że  ta ziemia będzie jeszcze bardziej leżąca. Od czasu, gdy pisałem Dyskretny urok kapitalizmu sporo w Polsce zmieniło się na lepsze i widać to gołym okiem…

A podobno „Polska w ruinie”?

Jednak problem ludzi, którzy prawie całe dorosłe życie przeżyli w gospodarstwach wielkoobszarowych, a więc w owych „pegeerach”, ma swoją niechlubną historię i ciągnące się do dziś konsekwencje natury cywilizacyjnej. Z okazji pierwszego wydania wspomnianego zbioru opowiadań wykułem pomnik  poświęcony byłym pracownikom, byłych państwowych gospodarstw rolnych. Na odsłonięcie przybyło wiele ofiar  eksperymentu z pierwszych lat transformacji, a także  władze ówczesnego  województwa koszalińskiego oraz prominenci powiatowi i gminni. To, co miało być artystycznym happeningiem, okazało się dla tych  wyzutych z pracy i godności ludzi ważnym wydarzeniem, którego znaczenia nie potrafiłem przewidzieć. Ta ostatnia regulacja prawna w pewien sposób uzasadnia  wspomnianą przez ciebie tezę. Będzie inaczej!

Przez kilka kadencji parlamentarnych często stawałeś jako poseł na mównicy przed Wysoką Izbą – w jakich palących sprawach dziś byś chciał przemówić, by oprócz koniecznych zmian, dostrzec również wartość pojęcia kontynuacji w różnych dziedzinach życia?

Irytowała mnie koncepcja „ciepłej wody w kranie”. To ciepełko zlasowało móżdżki wielu polityków, którzy traktowali nas jak żyjątka o nazwie hydra vulgaris. Obudzili się z ręką w nocniku, a my razem z nimi, niestety. Wniósł- bym o ograniczenie możliwości zasiadania w parlamencie do czterech kadencji. Ludzie, którzy siedzą tam po 20 lat nie tylko są oderwani od życia, ale skłonni wierzyć, że są demiurgami. Natomiast bez względu na swoją pozycję i miejsce w życiu publicznym będę bronił tego, co bezsprzecznie stanowi   najlepszy dorobek minionych prawie już 30 lat – konstytucji, demokracji, wolności słowa i prawdziwej równości wobec szanowanego przez wszystkich prawa!

Pomówmy o naszym Związku Literatów Polskich, którego jesteś wiceszefem. Kiedyś zadałeś pytanie w wywiadzie naszemu szefowi głównemu, Markowi Wawrzkiewiczowi: Czy wierzysz, że powinna być jakaś zmowa ludzi pióra – pisarzy i poetów?… Ale środowisko jest podzielone… Czy nie sądzisz, że minęła epoka stowarzyszeń twórczych, grup   i programów, które by skupiały twórców? Teraz ja Ciebie pytam: czy rzeczywiście minęła ta epoka? Przecież Ty i Twoja żona nie narzekacie na brak stałych bywalców w klubie Kuźnia ? Czym przyciągacie twórców i publiczność?

Mówiąc „zmowa” myślałem o mądrym porozumieniu ponad podziałami i różnicami poglądów, które są rzeczą naturalną. Bez względu na istniejące różnice wszyscy twórcy, a zwłaszcza pisarze, jesteśmy jednakowo dyskryminowani w procesie obiegu dóbr kultury.Twórca nadal jest najsłabszym ogniwem tego obiegu. Rewolucja technologiczna  w dziedzinie udostępniania dóbr intelektualnych okrutnie obeszła się z tymi, którzy te dobra tworzą.  Filozofia deprecjonowania aktu tworzenia i zrywania naturalnego związku twórcy z jego dziełem karmi się tymi samymi przesłankami, jakimi karmią się teorie o ograniczaniu części wolności osobistej w imię  bezpieczeństwa wspólnego.  O ile ten drugi przykład znajduje coraz mocniejsze uzasadnienie,  o tyle  ten pierwszy jest produktem swoistej paranoi. Jego  egzemplifikacje prowadzą do wymordowania  przez „zagłodzenie”  twórców. Entuzjaści  tych pomysłów  po pewnym czasie   wytrzebią dzieła wybitne i edukacyjne,  oferując w ich miejsce  tandetę schlebiającą najniższym, prymitywnym gustom.

Czyli dziś stowarzyszenia nie przestają być potrzebne twórcom?

Są potrzebne bardziej niż kiedykolwiek. Są jednak także marginalizowane i głodzone przez decydentów, którzy mają usta pełne sloganów na temat tożsamości narodowej,  języka ojczystego, dziedzictwa i tak dalej. Wystarczy popatrzeć, kto decydował  i decyduje   o  redystrybucji budżetu państwa  w części przeznaczonej na kulturę, jej upowszechnianie   i wspieranie twórczości.  No, kto? Nieomylni urzędnicy! Nie będę wspominał o potwornej mitrędze biurokratycznej, którą trzeba przejść, by „zaaplikować” o  wsparcie działań twórczych i upowszechnieniowych. Te formularze, te konkursy, te tajemnicze anonimowe  zespoły eksperckie, te punktacje – to droga przez mękę  tych związków twórczych, które nie mają pieniędzy na etaty, radców prawnych, a czasem nawet na nekrologi i znaczki pocztowe.

Czy masz jakiś patent na przyciąganie do Związku młodych adeptów literatury? Rozmawiacie o tym na posiedzeniach Zarządu Głównego ?

Rozmawiamy, ale patentu nie mamy. Wiele patentów mają nasze oddziały terenowe. Niestety, nie wszystkie. Problem przyjmowania nowych członków, w tym także młodych, jest  problemem delikatnej natury. Koledzy, którzy  decydują o ich przyjmowaniu  bywają rozdarci. Z jednej strony są dość czytelnie  określone pewne wymogi formalne, ale z drugiej strony jest kwestia oceny  artystycznej wartości dzieła i tu często rodzi się dramatyczny dylemat.

Młodzi jakoś sobie sami radzą? To my ich bardziej szukamy, niż oni nas – to prawda?

Coś w tym jest. Zauważyłem, że legitymacja ZLP staje się dokumentem nobilitującym po kilku latach solowego brylowania na różnych obszarach literackiego życia, które mimo wszystkich ograniczeń obfituje w setki inicjatyw i konkursów.  Dziś każdy, kto ma trochę kasy – jak mówią młodzi, może wydać powieść lub tom poezji.   Tej twórczej żywiołowości sprzyja  totalny kryzys krytyki literackiej i brak pism, które były w przeszłości papierkiem lakmusowym wielu debiutów. Nie wspomnę o zanikającym zawodzie redaktora prowadzącego, zatrudnionego w profesjonalnym wydawnictwie. O tempora! O mores!

Wydajesz z sukcesem niby lokalny, koszaliński Miesięcznik – a nie byłoby szansy na uczynienie z niego ogólnopolskiego periodyku literatów?

Zmuszasz mnie do posłużenia się słynnym napoleońskim epizodem. Nie ma salw powitalnych, bo nie ma armat. Nasze pismo jest na tyle ogólnopolskie, na ile nas stać i na ile ludzie na terenie całego kraju są gotowi je kupić lub zaprenumerować. Koszt wydawania i kolportażu pisma ogólnopolskiego przekracza nasze skromne możliwości. Szukając  odpowiedniego porównania stosujemy zasadę, jaka rządzi inteligentnymi lekami.  Robimy z Marią  wszystko, by mikry nakład zachowywał profesjonalny poziom i trafiał tam, gdzie  należy. Tam, gdzie przynosi radość i satysfakcję  nam i ludziom, o których piszemy. By jednych wydobywał z zapomnienia, a innym pozwalał  wystartować. Dbamy o  to, by docierał do środowisk opiniotwórczych, uczelni i najważniejszych bibliotek. Od lat jego zawartość karmi i inspiruje wiele działań o charakterze informacyjnym, publicystycznym i naukowym.

Pomówmy trochę o Twoim duchu publicystyczno-organizatorskim – jako wiceszef ZAIKS –u słusznie narzekasz na prawo autorskie, które ciągle w dużym stopniu ogranicza, ba, prawie wyklucza autorów z udziału w korzyściach materialnych z ich twórczości artystycznej. Czy widzisz szansę, by „twórcom nie odbierano prawa do posiadania ich dzieł”?

Bez otwieta! Już była odpowiedź – wyżej!

W niezwykle mądrym i momentami wzruszającym Liście do wnuczki radzisz adresatce: …Miej azyl w samej sobie i nigdy nikogo tam nie wpuść?/ Nie bój się późnej dojrzałości/ I całe życie szukaj skarbu/ niewykluczone, że znajdziesz… A ty jeszcze ciągle szukasz? Buddyści radzą: nie szukaj jednej drogi do szczęścia, szczęściem jest sama droga – co Ty na to ?

Wielkim szczęściem jest ocalenie w sobie trochę dziecka z jego marzeniami i  nadziejami, które mogą wynikać z cudownej niewiedzy. Jest taki rodzaj niewiedzy, który czasem pozwala pokonywać  trudności lub przeszkody uznawane za  niemożliwe do pokonania. Często z Marią dzielimy wielkie pieniądze, które mamy wygrać  w Lotto. Ja szukam skarbów na dnach jezior, gadam z przypadkowo spotkanymi ludźmi, bo oni są nosicielami niesamowitych tajemnic i historii.  Ta lista poszukiwanych skarbów  z upływem czasu  staje się coraz krótsza, ale  jeśli jej zabraknie, to albo stajesz się  nieomylnym tyranem, albo  wzorcem  stuporu, który może służyć jako pomoc dla studentów psychiatrii. Azyl trzeba mieć i nie należy udawać, że wszystko co w sercu, to na dłoni. Ten azyl jest naszą tajemnicą, bez której stracilibyśmy swoją  niepowtarzalną osobowość.

Piękne dzięki, Wiesław Łuka

Uwaga!

Jest to kolejna rozmowa z cyklu: Rozmowy z najciekawszymi twórcami ZLP oraz prezesami Oddziałów. Projekt Wiesława Łuki uwieńczony zostanie wydaniem książki, która nie tylko zaprezentuje sylwetki twórców, ale również przedstawi bolączki środowisk twórczych.

 

 

Kategoria: